Wystartowaliśmy z Brisbane o 7 rano, przesiadka w Sydney i lot do Ayers Rock. Airbus A320 i dalej jakiś mały. Lecimy, pusto, pomarańczowa ziemia, nic, niski busz, znowu nic i tak przez 3,5h.
Linie Virgin Australia wydają nam się lepsze od Jetstar. Lądujemy o 12 miejscowego czasu.
Jest 17.03.2016r., jest gorąco, ale nie tak jak to sobie wyobrażacie, jest bardzo gorąco, wręcz niemiłosiernie, to za mało, to jak sauna, z której nie można wyjść! 😀 Ok, można przyjechał autokar z naszego campingowego hotelu. Dojeżdżamy do naszego Ayers Rock – Outback Pioneer Lodge, fajne miejsce, bo chyba najtańsze tam. Ale zacznę od początku, Uluru/Ayers Rock resort to mikro lotnisko, mikro miasteczko i kilka hoteli zbudowanych pewnie po to, aby turyści mogli zobaczyć wielką pomarańczową Górę – Ayers Rock. Dodam, że generalnie w Australii jest bardzo drogo, a tutaj jest jeszcze drożej. Wchodzimy do naszego pokoju, był 4os. narazie byliśmy tylko w 2kę. Pierwsze 3h spędzamy w klimatyzowanym pokoju, bo na zewnątrz nie dajemy rady. Idziemy na lunch, ja biorę hotdoga z mięsa z krokodyla, moja druga połówka fish&chips.
Croc-dog, czyli hot dog z mięsa z krokodyla
Mięso z krokodyla jest białe i smakuje trochę jak biała kiełbasa, w sumie nic specjalnego. Wieczorem wreszcie możemy wyjść na dwór, jest chłodniej, przyjemnie, a w barze facet gra na gitarze i śpiewa coś w stylu folk. Następnego dnia rano o godz. 6:30 po ciemnku czekamy już na naszego Busa, który zawiezie nas pod Ayers Rock. Generalnie wycieczka polega na tym, że nas tam podwiezie i przywiezie, nie należy do tanich, ale nie ma zbytnio alternatywy. Po drodze kasują nas jeszcze po 25AUD za wjazd do Parku Narodowego, płacimy i ok. 7 jesteśmy ok 1km od Ayers Rock i czekamy na wschód słońca. Jeszcze dużo wcześniej w Polsce, jak planowałem tą wyprawę, przeczytałem, aby kupić sobie takie moskitiery na twarz, bo w Ayers Rock jest pełno małych muszek. To prawda, nie dają żyć, a te 2 kupione jeszcze w PL ochornne moskitiery na twarz okazały się niezbędne. Po 7 wschodzi słońce, widok jest nieziemski. Kolory kontrastują jak w filtrze w aparacie. Warto było tutaj przyjechać, z pewnością, jak marzyłem o Australii, to zawsze chciałem tu przyjechać! To taki symbol tej pomarańczowej ziemi, tego kraju i jego rdzennych pokrzywdzonych mieszkańców -Aborygenów. Napiszę trochę o Aborygenach, choć to temat rzeka. Zaczinjmy od historii, schemat był podobny jak z Indianami w USA, czyli wybijają miejscowych, z populacji z 1800r. zostało w 2016r. 2%, pozostałych rozpijają…Na murach często są napisy „stolen land”, a radiu była dyskusja „Australia was discovered or invaded ?”…Obecnie Aborygeni to margines społeczny, nikt nie zatrudni Aborygena, bo „pije”, „kradnie” i przez to nie ma pracy i kółko się zamyka. Ich sutuacja trochę się zmienia, od jakiegoś czasu odzyskują dawne ziemie (dla Aborygenów ziemia to wszystko, są bardzo związani z ziemią, wręcz w sposób duchowy), mają darmową edukację, czy służbę zdrowia. Oni jednak wolą żyć tak jak żyli, czyli w buszy na swojej ziemi i z nią. Nie potrafią się do końca przystosować do otaczającej ich cywilizacji. Ich położenie jest beznadziejne, ale są sygnały, że coś się zaczyna zmieniać. W Ayers Rock pierwszy raz zobaczyliśmy na żywo Aborygenów, w tkaim niby supermarkecie była cała rodzina, szczerze powiedziawszay wyglądali strasznie, mieli taki rozbiegany, dziki wzrok, oczywiście ciemną karnację, dzieci były troche brudne i bose. To oceniając z mojego punktu widzenia, a z ich ? Możliwe, że czują się jak np. Tybetańczycy, Indianie… Czemu ktoś każe im żyć tak jak w Europie/USA ? To cięzki temat na dłuższą dyskusję. Wracając do Ayers Rock, busik podwiózł nas pod Górę na wschód i potem ją objechał, aby wysadzić nas na parkingu tuż obok Góry. Naszym oczom ukazał się wydeptany szlak na szczyt, chińska wycieczka popędziła na górę. Aborygeni proszą, aby uszanować to, że dla nich to święta Góra i nie wchodzić na nią. W zamian za to polecają, aby ją obejść do okoła. Tak też uczyniliśmy.
Spotykam pierwszy znak uwaga kangur, zadowolony pozuje do zdjęcia 🙂
Idziemy do okoła Góry, która z każdej strony wygląda inaczej. Formacje skalne tworzą różne postacie/twory.
Stopa małego Aborygena, chodzą boso
Może to przez to, że jest naprawdę gorąco, a jest dopiero 8 rano…Do okoła jest ok 12km, obeszliśmy ją w 3h, robiąc częste przerwy na wodę i zdjęcia. Siadamy w cieniu i patrzę na mapę. Zaraz zaraz, jeśli pójdziemy „Snakes Path” , to dotrzemy do centrum Aborygenów, skąd też może nas odebrać busik. Idziemy najpierw ścieżką, potem obok jakiegoś mokradła, potem jest już tylko buszi żadnej ścieżki…Nagle naszym oczom ukazują się gniazda, do tej pory myślę, że węży. 😉 Odwaracamy się i biegniemy do punktu wyjścia! Uff, udało się, bus zabiera nas na camping hotel. Leżymy na łóżku i nagle…do naszego domku 4os. dokwaterowali nam francuskich emerytów. Wiadomo, był 4osobowy. Okazuje się, że angielski znają słabo, za to ja znam francuski i dogadujemy się, że zawiozą nas jeszcze tego samego dnia nz zachód słońca, bo mają auto. Jedziemy najpierw do centrum Aborygenów, takiego interaktywnego muzeum, a następnie na zachód. Zachód był już mniej uroczy, niż wschód. Wracamy na camping, idziemy na basen(to był średni pomysł, bo były tam jakieś pchły czy coś i nas pogryzło), lampka francuskiego wina i spać. W nocy była burza, teraz już czerwona ziemia jest na całym kempingu. Pakujemy się i czekamy na nasz autobus na lotnisko, aby kontynuować przygodę. Wylatujemy z Ayers Rock, przesiadka w Melbourne i lecimy do Adelajdy! Ciąg dalszy w Adelajda, winnice i Jacob’s Creek.