Ostatnie dni w Sydney i nauka surfowania!

Na wjeździe do Sydney jest korek, co dodatkowo potęguje stres związany z jazdą po złej stronie drogi. Po ok. 2h dojeżdżamy do apartamentowca naszych znajomych na Camperdown. Weseli, idziemy na kolację do brazylijskiej knajpy nieopodal. Stek z kangura, do tego wytrawne czerwone wino z Tasmanii idealnie pasują na zakończenie tego dnia.


ja i Wojtek

Rano, pełni energii, po kanapkach z warzywami i koktajlu owocowym ruszamy na podbój Sydney. Mieliśmy już wcześniej Opal cards, to taka specjalna karta w Sydney, służąca do komunikacji publicznej. Nabija się tam australijskie dolary w automatach i można jeździć. Odbija się ją na wejściu i na wyjściu z danego środka lokomocji. Jak się zapomni wylogować, to można stracić cały kredyt. Do tej pory nie wiem, co się stanie jak w połownie trasy skończy się kasa na karcie i na wyjściu wpada się na debet- to znaczy czy bilet był ważny. ‚No worries’- jak to mówią Australijczycy.


Boisko do futbolu australijskiego


Zabudowa po drodze na Bondi beach

O 9 rano jesteśmy już na Bondi Beach (czytamy „bondaj”)! Czas na śniadanie z widokiem na plażę, owocowe smoothie, tak tam popularne i kanapka na ciepło w promykach porannego słońca to jest to! Postanawiamy iść najpierw na …basen. Nie jest to jednak zwykły basen, ale wykuty w częściowo w skale i pomalowany na biało. Nazywa się Iceberg, bo przypomina trochę górę lodową. Pływamy w słodkiej wodzie nad brzegiem oceanu. Czemu jednak tak blisko oceanu bardzo popularny jest ten basen ? Dlatego, że na basenie nie ma fal i można swobodnie pływać, w oceanie też można, ale jest to dużo trudniejsze i średnim i gorszym pływakom pływanie w oceanie zdecydowanie odradzam! Można utonąć, to nie żart.


Apartamenty marzeń, o takim można powiedzieć „z widokiem” 😀

Spędzamy ok 2h na basenie pływając i leżąc na ‚górze lodowej’. Czas najwyższy iść na plażę nad ocean. Ocean przy plaży podzielony jest na 2 główne sektory: dla kąpiących się i dla surferów. Siadamy blisko oceanu i obserwujemy jak surfują. Niektórym idzie bardzo dobrze, pływają ok 300m od brzegu, innym gorzej, a inni dopiero się uczą.


Bondi o poranku


i w innym świetle


Cockatoo – kakadu białe, ptak z charakterystycznym żółtym grzebieniem


Grafitti na plaży


Bondi!


Wide awake

Czy warto spróbować surfingu – na pewno. Czy będzie fajnie? Jak komuś nie przeszkadza woda w uszach i gardle, do tego sponiewieranie przez falę, to gorąco polecam! Żartuje i tak polecam, nie spróbujesz nie zobaczysz, a surfing jest dla mnie typowo australijski i trzeba go w Australii spróbować! 🙂 Bądźcie zawsze na fali! 🙂 Potem próbuje moja druga połówka, wrażenia ma podobne jak ja, jesli chodzi o siłę oceanu – fala potrafi sponiewierać.

Po tym chwilę odpoczywamy na plaży i jak zaczyna mocno grzać idziemy na 2 piwa do bawarskiej knajpy i jemy mały gulasz. Nie ma typowo australijskiej kuchni, są burgery, koktajle warzywne, owoce morza, ale nie jest to unikalne. Jedyne od początku do końca australijskie danie to ‚Pavlova’ – deser, taka duża beza z owocami. Nazwa pochodzi od nazwiska rosyjskiej primabaleriny Anny Pavlovej – tradycja głosi, że pierwszy raz został przygotowany podczas pobytu tancerki w Perth w 1926 lub 1929 roku przez szefa kuchni hotelu Esplanade. Po jedzeniu wracamy na plażę, to już niestety nasz ostatni dzień na plaży podczas tej wycieczki. Kąpiemy się jeszcze w oceanie. Co ciekawe, ludzie w większości wchodzą do oceanu tylko po kolana, bo jak przyjdzie fala, to wody będzie po szyję. Paru śmiałków pływa za miejscem, gdzie rozbijają się falę. Ocean to straszny żywioł, nieporównywalny z morzem, jak w oceanie uderzy Cię fala, to najpierw walnie w głowę, potem skotłuje i wypluje w odpowiednim dla siebie miejscu.

Jest gorąco i przyjemnie, powoli kierujemy się do pociągu, którym pojedziemy do centrum Sydney.


Tłum w centrym, sporo Azjatów


Idziemy do do Queen Victoria Building na małe zakupy przed wyjazdem- kupujemy parę pamiątek


Oryginalnym prezentem z Australii może być sakiewka na drobne zrobiona z..worka mosznowego kangura, ooouuu


Asian girls! 😉


Przechodzimy mostem do Darling Harbour na kolację.


Wybór pada na restaurację serwującą owoce morza, jemy małże w białym winie i makaron z owocami morza. Co ciekawe małże nie są tak popularne, dużo częściej można spotkać ostrygi.

Spotykamy się z naszymi znajomymi i idziemy jeszcze w inne miejsce na piwo.


Zwiedzając japońską dzielnicę, nie mogłem sobie odpuścić lodów z zielonej herbaty. :))) Były pyszne. 🙂


Niestety powoli żegnamy się z Harbour Bridge


Ostatnie foto z operą by night


Na koniec idziemy na deser Pavlova. Deser jest smaczny, jak beza i to była najbardziej australijski posiłek, który zjedliśmy w Australii.

Następnego dnia rano słońce wpada do apartamentu naszych znajomych na Camperdown. Pijemy szejka owocowego i jemy warzywne kanapki. Następnie pakujemy się, mamy pełne plecaki i dodatków wsadzamy w takie specjalne wory podróżne, aby nam się rzeczy nie poobijały. Wyruszamy na długi spacer do centrum i do dzielnicy chińskiej.


Niestety nie spróbowaliśmy tego stwora – chyba to rodzaj kraba/homara po chińsku. 🙁


Chiński sklep


Frytki z ziemniaka, batata i cukinii


Wracaliśmy przez Sydney Fish market, żywe kolczatki aż się polecały


Na koniec jeszcze krótka wizyta w kasynie 😉


Zabawy langustynek


Portugalskie percebes wersji aussie ?


Ostatni pająk na tej wyprawie, będzie nam ich brakowało…NOT!

Wracamy na Camperdown i jedziemy autem na Sydney Domestic, gdzie zostawiamy nasz samochód.

Odlatujemy z Sydney ;(


Airbus A380-800


Dubaj,ZEA


Burj Khalifa w Dubaju, 829m wysokości


Pałac Kultury i Nauki w Warszawie, 188m wysokości 🙂


Kilka magnesów i naklejek, zacząłem je zbierać 5 lat temu, póki co mi się nie znudziło. 😉

W samej Australii pokonaliśmy ponad 8000km samolotami, 3000km autem po lewej stronie, 500km autokarami, były jeszcze promy i inne środki transportu. Byliśmy w paru miejscach i uważamy, że Australia to przepiękny kraj! Polecamy i mamy nadzieję, że kiedyś tu jeszcze wrócimy! Wykończeni, ale szczęśliwi, że zrealizowaliśmy kolejne marzenie po 40h w podróży docieramy do domu!

Blue Mountains, po polsku Góry Błękitne

Wyjeżdżamy z Bateaman’s Bay. W planie miałem przejazd nad oceanem do Wollongong i dalej na północny zachód do Katoomby, stolicy Gór Błękitnych.



Plan był taki, jak jest jakieś fajnei miejsce, stajemy, chwile odpoczywamy i bierzemy, co nasze z tego dnia, jak by na to nie patrzeć w drodze. Wszystko fajnie, tylko jest jeden problem, w Australii odległości są przytłaczające. Słońce powoli zachodzi, a my nadal jesteśmy w trasie, droga się już dłuży, wreszcie docieramy do Katoomby. Przypomina trochę górskie, tutystyczne miasteczko. Po przyjeździe od razu idziemy zjeść, wybór pada na Yellow Deli, śmieszne, że prowadzą go Indianie, nie ma alkoholu i podają dobre jedzenie. Bierzemy pyszną zupę w kociołku, coś jak gulasz, jest oczywiście pyszna, po 14h w trasie, bez obiadu. 🙂 Rano idziemy, na zamówione już wcześniej full australian breakfest, jest bufet i każdy znajdzie coś dla siebie. Po bardzo obfitym śniadaniu wyruszamy na trekking w Góry. Co najlepsze, Góry Błękitne to taki…kanion, czyli aby na nie wejść, należy najpierw zejść na dół. 🙂 Góry Błękitne zawdzięczają swoją nazwę porastającym ich stoki eukaliptusom, z daleka trochę wydaję się, że są błękitne, a może zielone, zależy w jakim świetle. Zjeżdżamy najpierw kolejką szynową w specjalne miejsce. Jest tam las tropikalny, ciekawe gatunki zwierząt i rodzaje roślin. Np. jest tak drzewo kakaowca, pewnie jest też pełno pająków, ale o tym nie myślę. Panuje tam specyficzny mikroklimat, jest trochę duszno i ciepło. Obchodzimy dookoła ścieżką wytyczony fragment lasu i wracamy kolejką górską na górę. Następnie przejeżdżamy żółtym wagonikiem na grugą stronę, liczyłem na lepsze wrażenia, z jazdy nad pzepaścią. Następnie idziemy zwiedzać Góry Błękitne na własną rękę. Schodzimy zboczem w stronę formacji skalnej ‚3 sisters’. Proszę starszego Pana, aby nam zrobił zdjęcie, okazało się, że jest z Krakowa i z żoną i jeszcze jedną Panią od 6 miesięcy podróżują przez Australię i Nową Zelandię. Emerytura marzeń. 🙂 W tych pięknych okolicznościach przyrody spotykamy kolejnych rodaków, małżeństwo z dwoma córkami 4 i 6 lat. Okazało się, że zrobili nie dużo gorszą trasę niż my i to z dziećmi. Idziemy bokiem zbocza, co jakiś czas są punkty widokowe. Docieramy do formacji skalnej ‚3 siostry’. W tym miejscu jest dużo zwiedzających, wszyscy robią zdjęcia, w tym chińska wycieczka starszych Pań. Będzie jeszcze o nich później. Mijamy ‚3 sisters’ i shcodzimy w dół kanionu. Po 10 minutach nie ma już ludzi i można rozkoszować się pięknem przyrody. Trafiamy na całkim spory wodospad w środku tropikalnego lasu. Jest spokojnie, w tle słychać relaksacyjne dźwięki lasu. Fajnie by było zostać tam dłużej i obejść całe Góry Błękitne, albo chociaż ich większą część. Wracamy do domu, podchodzimy w górę kanionu. Spotykamy tym razem dwie młode Niemki, które szukają…przystanku autobuowego. Nie było by w tym w zasadzie nic dziwnego, gdyby nie fakt, że byliśmy w lesie. 😀 Nic to, odpaliłem google maps i wskazałem im drogę, czy trafiły? Chyba się już tego nie dowiemy. My natomiast trafiliśmy do wodospadów Leura, a następnie usiedliśmy na zasłużony odpoczynek w kawiarni „Solitary” z widokiem na Góry Błękitne. Wzięliśmy lemoniadę i frytki i podziwialiśmy po raz ostatni (mam nadzieję, że na tej wycieczce) Blue Mountians. Świetne miejsce na trekking, odpoczynek, spacer. Jak bedziecie w Sydney(to tylko 1,5h drogi z Sydney) – to koniecznie odwiedźcie też Góry Błękitne, najlepiej spędzić tu chociaż noc i wybrać się na pieszę wędrówkę. Na nas już czas. Ok 17 wyjeżdżamy w kierunku Sydney. Na wjeżdzie jest korek, co dodatkowo potęguje stres związany z jazdą po złej stronie drogi. Po ok. 2h dojeżdżamy do apartamentowca naszych znajomych na Camperdown. Weseli, idziemy na kolację do brazilijskiej kanjpy nieopodal. Stek z kangura, do tego czerwony wytrawne wino z Tasmanii idealnie pasują na zakończenie tego dnia.

Canberra, stolica Australii i droga do Edenu

Wyjechaliśmy z Thredbo. Po drodze czasami napotykamy na potrącone i sztywne kangury i wombaty, jak tutaj. 🙁

Była mgła, ale nie taka znowu duża. Jechaliśmy przez góry, a potem przez niziny i dojechaliśmy ok 13tej do Canberry, stolicy Australii. Dlaczego stolicą jest Canberra ? Tu pasuje idealnie, gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta. I Melbourne i Sydney chciały być stolicą, nie mogły się dogadać i stolicę zrobiono pomiędzy (bliżej Sydney – 260km, 660km do Malebourne). Czemu chciałem tam pojechać? Bo to stolica, a ja zawsze muszę zobaczyć stolicę, bo wtedy mam lepszy obraz danego kraju. Czy warto zobaczyć Canberrę ? Średnio, można spokojnie odpuścić. Podjechaliśmy najpierw pod Nowy Parlament – czyli ten obecny, aktualny. Jakie szczęście, że pod spodem był parking z toaletą! Po szybkim skorzystaniu, poszliśmy zwiedzać.

Przed wejściem do parlamentu stała duża kolejka, można było go zwiedzić. Nie mieliśmy zupełnie ochoty, poszliśmy się przejść. Vis a vis Nowego Parlamentu, za ogrodem róż jest Stary Parlament.

Który jest lepszy ? Stary trochę przypomina Biały Dom w Waszyngtonie, nowy chyba fajniejszy. Canberra zbudowana jest bardzo starannie, to znaczy wszystko jakby zostało zaplanowane z linijką w ręku nad mapą, zanim zbudowano pierwszy budynek. To jest raj planisty miejskiego i perfekcjonisty. 😉

Z boku starego parlamentu znajduję się ogród róż, założony przez syna polskich imigrantów Roberta Broinowskiego.

Przeszliśmy za stary parlament, akurat w takim centrum była wystawa pająków.

Płacenie w Australii za to, aby oglądać pająki na wystawie, to nieporozumienie. Pająki są wszędzie. Jeśli robisz sobie zdjęcie na moście i myślisz, ze pod poręczą nie ma pająków, mylisz się, jeśli myślisz, że w toalecie pod drewniana wiata ich nie ma, również się mylisz. Jeśli wydaje Ci się, że są drzewa w Australii na których nie ma pająków, to również się mylisz, one są wszędzie, trzeba nauczyć się z nimi żyć. 🙂 Jak się takiego nie nadepnie, to sam nie zaatakuje, groźniejsze są te małe do 3cm, ale większe wrażenie robią te większe, 20-30 centymetrowe.

Wstępujemy jeszcze w innym budynku na wystawę dot. Chin.

Przechodzimy przez most na rzece Molonglo i idziemy do centrum coś zjeść. W centrum miasta nic się nie dzieje, jest paru alkoholików, trochę Azjatów. Wybór pada na knajpę japońsko-koreańską w centrum.

Jemy kimchi na 2 sposoby, jest w miarę dobre i co najważniejsze ostre. W Canberze jest jeszcze takie wzgórze z widokiem i wierzą Black Mountain i Telstra Tower, ale zwiedzanie Canberry już kończymy.

Można jeszcze pojechać na punkt widokowy Mount Aislie, który my sobie odpuściliśmy.

Wracamy przez most na rzece, na jeziorku Burley Griffin.

Nie będę gołosłowny, to pająki mieszkające na tym moście, jest ich oczywiście dużo więcej. 🙂

Wracamy do naszego auta i jedziemy przez Coomę do Edenu! Na polach pasą się nasze steki – Black Angusy. Droga do raju nigdy nie łatwa, dlatego też musimy się przebić przez góry, temperatura spada z 20 do 7C i robi się straszna mgła i zaczyna lać.

Wjechaliśmy w chmurę, jest ślisko, nic nie widać i jedziemy powoli.

Około 21 szczęśliwie dojeżdżamy do naszego motelu o wdzięcznej nazwie Whale Fisher Motel. Przygód ciąg dalsze we wpisie: Deszczowy dzień i trasa z Edenu do Bateman’s Bay!

Kosciuszko National Park & Thredbo village

Tradycyjnie na tym wyjeździe wstaliśmy rano i o 7 wyjeżdzaliśmy już z Melbourne.


Trasa była ciężka, po ok 8 godzinach wjechaliśy w Alpy Australijskie. Nasz low-rider Hyundai I20 ledwo dawał radę pod górę, ale wjechał. po drodze stanęliśmy nad jeziorem na mały lunch, albo po prostu na toaletę. Spotkaliśmy takich mieszkańców i ruszyliśmy dalej w drogę. Cały czas mijaliśmy się z grupą australijskich Harleyowców z Sidney. Harleyowcy i ogólnie wszyscy zmotoryzowani w Australii mają jeden problem. Stacje benzynowe rozlokowane są stosunkowo rzadko, chyba rekordowo na jakiejś trasie mieliśmy 150km od jednej stacji do drugiej. Harleyowcy mają jeszcze większy stres, bo muszą tankować, co 200km, dlatego też jak planowali trasę od razu oznaczyli stacje benzynowe, na których zatankują. Akurat staneliśmy razem na przełęczy Dead Horse Gap i była okazja na pogawędkę i zdjęcie na Harleyu. Z tej przełęczy zjechaliśmy już prosto w dolinę do miasteczka Thredbo, które działa przez cąły rok – zimą można tu jeździć na nartach. Znależliśmy nasz hotel – Winterhaus, parkując 1km dalej, bo tam nie ma gdzie stanąć, nigdzie. Po zakwaterowaniu właściciel pojechał ze mną na specjalny parking w dolinie, jakieś 3km dalej i przywiózł z powrotem. Po zakwaterowaniu poszliśmy zbadać okolicę. W dolinie miasteczka płynie strumień i na jego drugim brzegu jest dolna stacja wyciągu narciarskiego i dla pieszych. Wzięliśmy mapki i poszliśmy na zasłużoną kolację. W barze -restauracji było gwarno, a na dworze pod wieczór zrobiło się już zimno.

Rano wstaliśmy wcześnie, o już po śniadaniu ruszyliśmy w dół doliny. Szlakiem fioletowym ruszyliśmy w górę. Po drodze trochę zgubiliśmy trasę i weszliśmy na trasę narciarską, ale to nic, cofnęliśmy się i poszliśmy dalej szlakiem. Po ok. 2h doszliśmy do pierwszej bazy Eagles Nest, miejsca na które można wjechać wyciągiem. Tak też zrobiło tego dnia kilka tysięcy osób. Kilka, w tym my postanowili wejść i zejść na własnych nogach. Zdobyć najwyższy szczyt Australii korzystając z wyciągu narciarskiego ? Nie, to nie w naszym stylu. 🙂 Już wcześniej widzieliśmy ogłoszenie ‚Golden Egg challenge’. To taki konkurs w którym można było wygrać po 1000 AUD za znalezienie każdego z 5 złotych jaj z czekolady i główna nagroda 5000 AUD, za znalezienie złotego królika z czekolady. Oczywiście wzięliśmy udział. Był 27 marca 2016r., Niedziela Wielkanocna. Konkurs zaczynał się o 12, było chwilę po 10tej, postanowiliśmy przejść się jeszcze 2-3km w stronę dead horse gap. Wróciliśmy i usiedliśmy na polanie w kwadracie o boku 30m, ogrodzonym wstążką. Z nami było tam na początku ok 100os., jak konkurs wystartował na oko było już ok 1000 osób. Pełno dzieci, mali Australijczycy szykowali się na pogoń za jajkami i królikiem. Było widać, że to nie pierwszy ich konkurs. Strzał z pistoletu i ludzie rozpierzchli się na 4 strony świata na okoliczne zbocza i łąki. Ja pobiegłem na południowy- wschód, moja druga połówka na południe, a jajka i królik były na zachodzie, ukryte pośród trawy. Dzieci, młodzież i dorośli zaczęli w takim tempie przetrząsać zarośla, że znaleźli 5 jajek i królika w 10 minut. Ogłosili koniec konkursu i trochę smutni musieliśmy zakończyć zabawę. Nic to, zjedliśmy po kanapce i ruszyliśmy zdobyć Górę Kościuszki, najwyższy szczyt w Australii (2228 m n.p.m.). Najwyższy szczyt Australii i Oceanii to: według Messnera Oceania: Puncak Jaya (4884 m n.p.m. na Nowej Gwinei, najwyższy szczyt Indonezji), a według Bassa Góra Kościuszki. W jedną stronę z Eagles Nest jest na szczyt 7km. trasa jest łatwa, po metalowej kratce. Ok. 15 weszliśmy na szczyt. Paweł Edmund Strzelecki, polski podróżnik, odkrywca i geolog odkrył i zdobył 12 marca 1840 roku Góra Kościuszki. Nazwał ją tak, bo przypominała mu Kopiec Kościuszki w Krakowie i dla uczczenia pamięci gen. Tadeusza Kościuszki. Podobno bywali na niej już dużo wcześniej Aborygeni, ale to Polakowi przypisuje się miano zdobywcy. Na czubku wszedłem jeszcze na podest, zdecydowanie najwyższe miejsce w Australii. Zjedliśmy po czekoladowym jajku, które dostaliśmy w hotelu na śniadanie i rozkoszowaliśmy się pięknem otaczających Gór Śnieżnych w pasie Alp Australijskich. Po ok. 1h, powoli ruszyliśmy to Thredbo na dół do doliny. Po drodze zagadał nas Australijczyk z Sydney i pytał o zamachy w Brukseli, było tuż po. Minęliśmy Eagles Nest na wysokości 1937 m n.p.m. i dalj szliśmy sami. Tysiące ludzi poszło na wyciąg, pieszo schodziliśmy my i jeszcze jedna para. Po drodze znowu trochę zgubiliśmy szlak, ok w zasadzie to bardzo nie zwracaliśmy na to uwagi, ciężko się tam zgubić i zeszliśmy częściowo trasą narciarską. Przy okazji muszę tam kiedyś przyjechać na narty. 😀 Trasy nie są zbyt wymagające, ale za to jaki fun! Schodząc, co chwila natrafialiśmy na nory jakiś zwierząt, myślę, że wombatów. 😉 Ok. 18-19 doszliśmy do naszej dolinki Thredbo, zjedliśmy fish&chips – ona i tajskie żółte curry – ja . Zrobiliśmy ok 30km na nogach, więc nie muszę mówić jak wraz z piwem było to pyszne! 🙂 Posiedzieliśmy jeszcze chwilę w barze, przesłaliśmy zdjęcia viberem i wróciliśmy do naszego Winterhouse hotelu.

Rano zjedliśmy duże hotelowe śniadanie, tosty, bekon, jajka, dżem i warzywa. Moja druga połówka dodatkowo ‚vegemite’ angielskie drożdże, uważajcie i nie jedzcie tego, jest obrzydliwe! 😉 Po śniadaniu szef hotelu odwiózł nas pod nasz samochód, który stał w dole doliny. Stał tam, bo w miasteczku nie było miejsca. Nie ma tam gdzie zaparkować. Szef mówił, że razem z synem prowadzi ten hotel zimą, a latem mają drugi hotel na Bali(wspomniał też, że są tam niezłe przedstawicielki płci pięknej). Można? Czemu nie, pomysł klawy. Mówił też, żebyśmy uważali na kangury, jakby co lepiej go walnąć, niż zmienić pas i pójść na czołówkę z innym autem. Ciąg dalszy w Canberra, stolica Australii i droga do Edenu.

Melbourne – wyluzowane miasto hipsterów

Po powrocie z Tasmanii chwilę rozmawiamy jeszcze z naszymi host’ami i idziemy spać. Rano czeka nas zwiedzanie Melbourne. Wyruszamy tramwajem, którym można łatwo dojechać do centrum. Z daleka widać zlokalizowane w jednym punkcie wieżowce. Udajemy się najpierw na Eureka Tower 297 m wysokości, aby zobaczyć panoramę Melbourne. Ja zawsze staram się wjechać na najwyższy budynek w danym miejscu, aby nabrać ogólnej perspektywy przed dalszym zwiedzaniem.

Tasmania

Tasmania- jest to siedziba Taz’a mojego niegdyś ulubionego bohatera kreskówek. Nie mogłem sobie odpuścić, musiałem tam pojechać i oczywiście zobaczyć na żywo Taz’a, czyli diabła tasmańskiego! Ten dzień zaczął się wcześnie, jak wiele innych, ale jak się chce coś zobaczyć, czasami trzeba wcześnie wstać! Ok. 5:40 byliśmy już na lotnisko Domestic Melbourne Tullmarine. O 6:05 mieliśmy samolot do Hobart, Airbus A321, ok. 7:20 wylądowaliśmy w Hobart. Zaczęło świtać i mogliśmy dostrzec panoramę pięknej Tasmanii. Na zwiedzenie Tasmanii potrzeba znacznie więcej czasu, ale mu mieliśmy 1 dzień. Może nie na zwiedzenie, a, żeby nabrać pojęcia. Czasu zawsze jest za mało, niestety. Trzeba z niego korzystać i żyć chwilą.


Melbourne o 6 rano


Wschód słońca nad cieśniną Bassa


Witamy w Hobart na Tasmanii!

Było zimno od rana wzięliśmy bus w obie strony i pojechaliśmy do centrum Hobart. O 9 mieliśmy już zarezerwowaną wycieczkę po wyspie, poszliśmy się przejść po budzącym się mieście, w między czasie wyjrzało słońce.

Ok. 9 przyjechał nasz ‚środek transportu’ czyi tramwaj na kółkach. Zasiedliśmy wygodnie i pojechaliśmy zwiedzać Hobart. Na początek muzeum wojskowości. Przewodnik mówił, że mają na Tasmanii problem z prądem, a inaczej z jego dostawami z lądu. Może się okazać, że będą mieli tymczasowe braki.


Kolejnym punktem wycieczki jest browar cascade, oczywiście nie mogłem pominąć spróbowania lokalnego piwa. Było bardzo dobre. Dalej udaliśmy się do do więzienia, a dokładniej już nieczynnego więzienia. Dowiadujemy się, że 90% mieszkańców Tasmanii ma przeodków, którzy zostali zesłani do Australii z Wielkiej Brytanii, za popełnione przestępstwa. Rozpiętość przewinień była duża od morderstw, przez zdradę męża, do kradzieży bochenka chleba. Obecnie mimo, że na Tasmanii mieszkają głównie potomkowie przestępców, jest bardzo bezpiecznie. 🙂 Zwiedzamy lochy, takie miejsce świadczy o hostorii tego kraju, na początku było miejscem, gdzie zsyłali przestępców. Po wizycie we więzieniu jedziemy do Królewsiego Ogrodu Botanicznego Tasmanii. Jest bardzo urokliwy, nam najbardziej podoba się ogród japoński.

Twelve Apostles & Great Ocean Road

22.03.2016r., 11 dnia wycieczki wyruszamy do Twelve Apostoles- 12-tu Apostołów znanej formacji skalnej. Droga jest długa i nużąca.

Na autostradach w Australii jest ograniczenie do 110km/h, wszyscy przestrzegają tego ograniczenia, my też. Jedziemy na zmianę przez pola, gdzie pasą się owce i Black Angusy(z których są pyszne steki!) oraz lasy, głównie eukaliptusowe. Co jakiś czas(miejscami co kilometr) przy drodze leży potrącony zdechły kangur. Kangury przed świtem i po zachodzie wyskakują na drogę. Australijscy kierowcy ciężarówek mają dlatego mocne metalowe zderzaki, walą w takiego kangura i jadą dalej.

Kangury wyskakują na drogę i niczego nie świadome wlepiają wzrok w zbliżające się światła. My jeździliśmy od ok. 8 do 21 i na szczęście nie potrąciliśmy żadnego kangura. GPS mówi nam co 2h, aby się zatrzymać, bo takie jest prawo/zalecenie dla podróżnych, gdyż można zasnąć. Co jakiś czas są znaki ostrzegawcze: sleepy ? stop or You will die! Po drodze mijamy też piękne zatoczki, czasami zatrzymujemy się zrobić parę zdjęć.

Tuż przed zachodem słońca dojeżdżamy do London Brigde. Tam dużo więcej formacji skalnych, niż 12 Apostołów, ale to ta formacja ma najlepszy PR i jest na większości zdjęć z Australii.

Dojeżdżamy do 12 Apostołów, robi się już ciemno, więc biegniemy, aby jeszcze je zobaczyć. Po drodze mijamy znak ‚warning snakes’ i dochodzimy do klifu.

Robi się ciemno, więc jedziemy na nocleg. Już wcześniej był zarezerwowany w Twelve Apostles Motel & Country Retreat. Jedziemy tam 3km przez piachową drogę, faktycznie tam jest, ciemno strasznie, ale w końcu Pani pokazuje nam nasz hotelik. Rano wracamy do 12 Apostołów, tym razem już na spokojnie.

Jest ich nawet ponad 12, jakby na upartego liczyć z tymi ledwo wystającymi z wody. Takich dużych jest 8.

Robimy parę zdjęć, trochę spacerujemy na dole klifu.

Ok. godz. 11 wyjechaliśmy z Twelve Apostles i Great Ocean Road zmierzaliśmy do Melbourne. Po drodze mijaliśmy piękne zatoczki i spalony las.

Pożary to największe zagrożenie w Australii. Jak zaczyna palić się busz, to ciężko powstrzymać taki pożar. Z tego też powodu Great Ocean Road była zamknięta latem, bo był wielki pożar! Szczególnie latem w Australii jest bardzo gorąco, sucho i o pożar niełatwo.

Gdzieś po drodze ludzie stoją pod eukaliptusem i robią zdjęcia, to może oznaczać tylko jedno, wypatrzyli koalę. 😉

Wieczorem dojeżdżamy do Melbourne. Mieszkamy w wynajętym przez Airbnb pokoju w domu Briana i Sally, Malezyjczyków, którzy wyjechali do Australii. Jak ich spytałem, dlaczego wyjechali, Brian powiedział: Malaysia is bad and corrupted country. Mają bardzo ładny dom ok, 5km od centrum Melbourne. Wcześniej umówiliśmy się w centrum z naszymi znajomymi z pracy, którzy wyjechali do Australii 2 lata temu i mieszkali wtedy w Melbourne. Pierwsze wrażenie z najlepszym miastem do życia na świecie mieliśmy nie najlepsze. Poszliśmy na pociąg, miał 1h opóźnienie.

Wyspa Kangura

Jest 6:15 rano, jesteśmy już na dworcu autobusowym w centrum Adelajdy, skąd wyjeżdża nasz bus, podwozi nas na brzeg do Cape Jervis, dalej promem płyniemy na Kangaroo Island!

Po drodze kierowca dużo opowiada, trąbi na kangury przeskakujące mu przed maską i pokazuje nam, gdzie się wylegują. Wszystko fajnie, tylko tak mi się chce spać, że mimo to śpię i przebudzam się co chwilę(pobudka było 5tej rano). Na promie jemy małe tartaletki i powoli dopływamy na wyspę. Trochę buja, wieje, robimy sobie zdjęcia przy burcie, na szczęście nie wypadł nam aparat. 🙂

W oczy rzuca nam się błękitna laguna, wygląda to naprawdę nieźle, przesiadamy się i jedziemy dalej autokarem(z wielkim napisem Kangaroo island).

Kierowca pochodzi z tej wyspy, także zna wyspę wzdłuż i wszerz. Opowiada dalej. Dojeżdżamy do Sealbay Conservation Park – obserwatorium i parku słoni morskich. Pani, pasjonatka tych stworzeń przekazuje nam Rules&Regulations w stylu nie można się zbliżać do zwierząt, być głośno itd. Ok, idziemy na plaże, ustawiamy się ok 10m od słoni morskich i robimy zdjęcia.

Słonie morskie są bardzo leniwe, jak się poruszą, to przez następne 3 minuty leżą bez ruchu. Są podobne do fok. Pani przewodnik mówiła też, że to dzikie zwierzęta i mogą być agresywne, akurat jeden słoń morski zablokował nam odwrót z plaży.

Ale nie martwimy się, przy ich przyspieszeniu wszyscy spokojnie uciekną! Stoimy jeszcze chwilę na plaży i wracamy do autokaru. Kolejny punkt wycieczki to zakręcone formacje skalne – ‚Remarkable Rocks’. Takie są w istocie.

Dalej udajemy się na obiad, nic specjalnego, ale poznajemy innych uczestników wycieczki m.in z UK i USA.

Po obiedzie autokar zawozi nas do parku koali. Koale są bardzo wysoko na eukaliptusach. Idziemy dalej, da się dostrzec koalę z bliska.

Ma wyraz twarzy ‚piłem całą noc, dlaczego mnie budzisz?’ :D. Są bardzo sympatyczne. Co innego drop bears! To takie koale, które mają ostre zęby i atakują z drzew, mogą nawet zabić człowieka! trzeba na nie uważać. Wracając do koali są miłe w dotyku i śmiesznie chodzą po płaskiej powierzchni, bo mają długie ręce. Jedziemy dalej, najbardziej znana trasą na Kangaroo Island z ciągłymi pagórkami.

W ogóle Kangaroo Island to 3 wyspa pod względem wielkości należąca do Australii, po Tasmanii i Melville. Panuje tam bardzo specyficzny mikroklimat, jest unikalna fauna i flora. Do tego stopnia specyficzny, że na Kangaroo Island żyją hiper-unikalne pszczoły. To oznacza w praktyce absolutny zakaz wwożenia na wyspę pszczół, miodu i innych produktów pochodzenia pszczelego. Przypomina o tym setka znaków, przed, w drodze i na wyspie. Jedziemy na czubek wyspy do Flinders Chase National Park, zobaczyć latarnię i ciekawą formację skalną ‚Admirals Arch’.

Wygląda super, za to wieje jak w kieleckim. Robimy kolejne zdjęcia.

Stajemy też przy ładnej zatoczce.

Na koniec kierowca opowiada anegdotę o teściowej, że niby jego teściową ugryzł wąż, dzwonią po pomoc, a tam się pytają, czy teściowa nie żyje? Na to kierowca odpowiada: „nie, ale wąż zdechł”. 😀 Oczywiście musiałem go dopytać o szczegóły i się okazało, że tego węża zatłukli widłami, podobno…;). Wracamy na nasz statek i płyniemy do Cape Jervis. Drogę umila nam Jim Beam.

DSC00297

Autorakem ok, 23:30 wracamy do Adelajdy, to był długi, ale ciekawy dzień.

PS. Dobra żartowałem z tymi drop bears, to taki australijski mit dla turystów! 😉

Adelajda, winnice i Jacob’s Creek

Po całym dniu w 2 samolotach i na lotnisku w Melbourne wreszcie jesteśmy na miejscu tego dnia – w Adelajdzie. Jest ok. 20, ciemno, idziemy po zamówionego wcześniej rentcara. Prawie nowy przebieg 15k km, biały Hyundai I20, automat w benzynie już na nas czeka. Wszystko fajnie, tylko jest jeden problem, w Australii jeździ się po lewej stronie!!! 😀

Myślałem o tym tego dnia od rana, czy dam radę, jak to będzie, w którą stronę mam jechać na rondzie itp. itd. Faktycznie było koszmarnie na początku, pierwsze rondo, po 200m, ale nic jedziemy. Udało się dojechać do hotelu, uff, dzień zakończony sukcesem! Idziemy do baru Rat&Parrot – następnego dnia okazało się, że jest tam sporo papug, a moja druga połówka słyszała też szczury! 😀 Zagadka rozwiązana.

W barze pijemy po piwie albo 2 i oglądamy jak emeryci z Adelajdy grają w jednorękiego bandytę, bo było tam takie małe kasyno. Rano idziemy na spacer po okolicy, szerokie drogi, trochę to przypomina USA, bierzemy kanapki na ciepło, wracamy i naszym oczom ukazuje się Liquor store. W Australii nie można kupić alkoholu gdziekolwiek, jest w barach fakt, ale sklepy znaleźć jest ciężko, chyba, że się specjalnie ich szuka. Robimy większe zakupy i jedziemy w trasę. Za dnia jazda pod prąd jest nieco łatwiejsza, ale nadal jazda pod prąd, po mieście to jakaś masakra! 😀 Po 2h dojeżdżamy szczęśliwie do Lyndoch Hill, gdzie mieliśmy kolejny nocleg. Hotel Lyndoch Hill, położony na wzgórzu otoczonym ogrodem róż.

Wrzucamy rzeczy i idziemy zwiedzać ten winiarski rejon! Najpierw poznajemy rudego psa, Wine-doga, który pilnuje winnic i idziemy do najbliższej winnicy.

Szybka degustacja i ruszamy dalej bo musimy dotrzeć do Jacob’s Creek Center! Droga przez winnice jest niezwykle przyjemna, krajobrazy iście sielankowe. Po zdrodze mijamy Australijczyków robiących Barbecue, b.popularne w Australii.

Niestety, musimy przyspieszyć kroku, bo to centrum zamykali o 15tej, a mieliśmy do przejścia 12km. Udało się zdążyć, chodzimy chwilkę po terenie Jacob’s Creek, oglądamy winnice, czytamy historię, aby w końcu stanąć przy barze i już na spokojnie zdegustować win Jacob’s Creek.

Na początek białe, musujące, potem białe wytrawne i czerwone o coraz mocniejszym smaku. Degustcja wina w takim miejscu, to prawdziwa przyjemność, nie mam słów. Siedzimy jeszczę jakiś czas na dworze i patrzymy na winnicę, które rozpościerają się jak okiem sięgnąć. Robimy zakupy i wraz z kilkoma flaszkami wracamy 12km do domu. Po drodze chcemy jeszcze coś zjeść. Idziemy, idziemy, a tu nagle zatrzymuje się Australijka, która jechała w drugą stronę i mówi, że nas chętnie podwiezie. Miło z jej strony, podwiozła nas w inna stronę niż jechała z 10km i powiedziała, gdzie najlepiej iść na obiad/kolację. Trafiamy do The Lord Lyndoch, co jest absolutnie strzałem w dziesiątkę. Jem pysznego steka z frytkami w sosie z miejscowego wina, a moja druga połówka fish&chips. Jest świetnie. To miejsce tak nam się spodobało, że wróciliśmy też tam na śniadanie. Zjedliśmy po jednym full australian breakfest, co w porównaiu do italian breakfest jest jak monster truck do malucha! Śniadanie było ogromne i pyszne, m.in jajka po benedyktyńsku.

Po tym posiłku, wyruszamy w dalszą trasę, a właściwie wracamy do Adelajdy. Ok. 14 dojeżdżamy do moteliku prowadzonego przez Azjatów, zostawiamy naszego low-ridera, zakłądamy klapki i idziemy na tramwaj, który nas dowiezie do plaży Glenelg Beach w Adelajdzie! Jesteśmy na plaży, kąpiemy się w oceanie, co prawda lato tu już minęło, ale woda jest nadal ciepła. Leżymy na plaży i odpoczywamy, ale nie za długo, wstajemy i idziemy na zachód wzdłuż plaży. Po drodze widzimy ślub Azjatów na plaży, luksusowe wille i nie pasujące do siebie domki i sporo Arabów. Jest świetna pogoda, gorąco, a my zwiedzamy Adelajdę od strony wybrzeża. Dochodzimy do rzeki Karrawirra Parri i idziemy w górę niej do centrum Adelajdy. Patrzę na mapę na tel. i się okazuje, że jeszcze daleko, a zaczęło się robić ciemno, dlatego też bierzemy autobus do centrum. W centrum Adelajdy kręcimy się po parku, przechodzimy obok jakiejś wystawy i powoli zaczynamy wracać do domu. Trafiamy do innej części centrum, a naszym oczom ukazuje się taka sytuacja, policjant interweniuje w sprawie jakiejś bójki, mijamy go, idziemy dalej, a tam pełno Aborygenów. Wrzeszczą, są pijani i wydają się być agresywni. Omijamy ich i idziemy na autobus. Szczęścliwie dojeżdżamy do moteliku prowazdzonego przez Azjatów i idziemy spać. Następnego dnia wstajemy wcześnie rano i jedziemy na wycieczkę na Wyspę Kangura!