Melbourne – wyluzowane miasto hipsterów

Po powrocie z Tasmanii chwilę rozmawiamy jeszcze z naszymi host’ami i idziemy spać. Rano czeka nas zwiedzanie Melbourne. Wyruszamy tramwajem, którym można łatwo dojechać do centrum. Z daleka widać zlokalizowane w jednym punkcie wieżowce. Udajemy się najpierw na Eureka Tower 297 m wysokości, aby zobaczyć panoramę Melbourne. Ja zawsze staram się wjechać na najwyższy budynek w danym miejscu, aby nabrać ogólnej perspektywy przed dalszym zwiedzaniem.

Tasmania

Tasmania- jest to siedziba Taz’a mojego niegdyś ulubionego bohatera kreskówek. Nie mogłem sobie odpuścić, musiałem tam pojechać i oczywiście zobaczyć na żywo Taz’a, czyli diabła tasmańskiego! Ten dzień zaczął się wcześnie, jak wiele innych, ale jak się chce coś zobaczyć, czasami trzeba wcześnie wstać! Ok. 5:40 byliśmy już na lotnisko Domestic Melbourne Tullmarine. O 6:05 mieliśmy samolot do Hobart, Airbus A321, ok. 7:20 wylądowaliśmy w Hobart. Zaczęło świtać i mogliśmy dostrzec panoramę pięknej Tasmanii. Na zwiedzenie Tasmanii potrzeba znacznie więcej czasu, ale mu mieliśmy 1 dzień. Może nie na zwiedzenie, a, żeby nabrać pojęcia. Czasu zawsze jest za mało, niestety. Trzeba z niego korzystać i żyć chwilą.


Melbourne o 6 rano


Wschód słońca nad cieśniną Bassa


Witamy w Hobart na Tasmanii!

Było zimno od rana wzięliśmy bus w obie strony i pojechaliśmy do centrum Hobart. O 9 mieliśmy już zarezerwowaną wycieczkę po wyspie, poszliśmy się przejść po budzącym się mieście, w między czasie wyjrzało słońce.

Ok. 9 przyjechał nasz ‚środek transportu’ czyi tramwaj na kółkach. Zasiedliśmy wygodnie i pojechaliśmy zwiedzać Hobart. Na początek muzeum wojskowości. Przewodnik mówił, że mają na Tasmanii problem z prądem, a inaczej z jego dostawami z lądu. Może się okazać, że będą mieli tymczasowe braki.


Kolejnym punktem wycieczki jest browar cascade, oczywiście nie mogłem pominąć spróbowania lokalnego piwa. Było bardzo dobre. Dalej udaliśmy się do do więzienia, a dokładniej już nieczynnego więzienia. Dowiadujemy się, że 90% mieszkańców Tasmanii ma przeodków, którzy zostali zesłani do Australii z Wielkiej Brytanii, za popełnione przestępstwa. Rozpiętość przewinień była duża od morderstw, przez zdradę męża, do kradzieży bochenka chleba. Obecnie mimo, że na Tasmanii mieszkają głównie potomkowie przestępców, jest bardzo bezpiecznie. 🙂 Zwiedzamy lochy, takie miejsce świadczy o hostorii tego kraju, na początku było miejscem, gdzie zsyłali przestępców. Po wizycie we więzieniu jedziemy do Królewsiego Ogrodu Botanicznego Tasmanii. Jest bardzo urokliwy, nam najbardziej podoba się ogród japoński.

Twelve Apostles & Great Ocean Road

22.03.2016r., 11 dnia wycieczki wyruszamy do Twelve Apostoles- 12-tu Apostołów znanej formacji skalnej. Droga jest długa i nużąca.

Na autostradach w Australii jest ograniczenie do 110km/h, wszyscy przestrzegają tego ograniczenia, my też. Jedziemy na zmianę przez pola, gdzie pasą się owce i Black Angusy(z których są pyszne steki!) oraz lasy, głównie eukaliptusowe. Co jakiś czas(miejscami co kilometr) przy drodze leży potrącony zdechły kangur. Kangury przed świtem i po zachodzie wyskakują na drogę. Australijscy kierowcy ciężarówek mają dlatego mocne metalowe zderzaki, walą w takiego kangura i jadą dalej.

Kangury wyskakują na drogę i niczego nie świadome wlepiają wzrok w zbliżające się światła. My jeździliśmy od ok. 8 do 21 i na szczęście nie potrąciliśmy żadnego kangura. GPS mówi nam co 2h, aby się zatrzymać, bo takie jest prawo/zalecenie dla podróżnych, gdyż można zasnąć. Co jakiś czas są znaki ostrzegawcze: sleepy ? stop or You will die! Po drodze mijamy też piękne zatoczki, czasami zatrzymujemy się zrobić parę zdjęć.

Tuż przed zachodem słońca dojeżdżamy do London Brigde. Tam dużo więcej formacji skalnych, niż 12 Apostołów, ale to ta formacja ma najlepszy PR i jest na większości zdjęć z Australii.

Dojeżdżamy do 12 Apostołów, robi się już ciemno, więc biegniemy, aby jeszcze je zobaczyć. Po drodze mijamy znak ‚warning snakes’ i dochodzimy do klifu.

Robi się ciemno, więc jedziemy na nocleg. Już wcześniej był zarezerwowany w Twelve Apostles Motel & Country Retreat. Jedziemy tam 3km przez piachową drogę, faktycznie tam jest, ciemno strasznie, ale w końcu Pani pokazuje nam nasz hotelik. Rano wracamy do 12 Apostołów, tym razem już na spokojnie.

Jest ich nawet ponad 12, jakby na upartego liczyć z tymi ledwo wystającymi z wody. Takich dużych jest 8.

Robimy parę zdjęć, trochę spacerujemy na dole klifu.

Ok. godz. 11 wyjechaliśmy z Twelve Apostles i Great Ocean Road zmierzaliśmy do Melbourne. Po drodze mijaliśmy piękne zatoczki i spalony las.

Pożary to największe zagrożenie w Australii. Jak zaczyna palić się busz, to ciężko powstrzymać taki pożar. Z tego też powodu Great Ocean Road była zamknięta latem, bo był wielki pożar! Szczególnie latem w Australii jest bardzo gorąco, sucho i o pożar niełatwo.

Gdzieś po drodze ludzie stoją pod eukaliptusem i robią zdjęcia, to może oznaczać tylko jedno, wypatrzyli koalę. 😉

Wieczorem dojeżdżamy do Melbourne. Mieszkamy w wynajętym przez Airbnb pokoju w domu Briana i Sally, Malezyjczyków, którzy wyjechali do Australii. Jak ich spytałem, dlaczego wyjechali, Brian powiedział: Malaysia is bad and corrupted country. Mają bardzo ładny dom ok, 5km od centrum Melbourne. Wcześniej umówiliśmy się w centrum z naszymi znajomymi z pracy, którzy wyjechali do Australii 2 lata temu i mieszkali wtedy w Melbourne. Pierwsze wrażenie z najlepszym miastem do życia na świecie mieliśmy nie najlepsze. Poszliśmy na pociąg, miał 1h opóźnienie.

Wyspa Kangura

Jest 6:15 rano, jesteśmy już na dworcu autobusowym w centrum Adelajdy, skąd wyjeżdża nasz bus, podwozi nas na brzeg do Cape Jervis, dalej promem płyniemy na Kangaroo Island!

Po drodze kierowca dużo opowiada, trąbi na kangury przeskakujące mu przed maską i pokazuje nam, gdzie się wylegują. Wszystko fajnie, tylko tak mi się chce spać, że mimo to śpię i przebudzam się co chwilę(pobudka było 5tej rano). Na promie jemy małe tartaletki i powoli dopływamy na wyspę. Trochę buja, wieje, robimy sobie zdjęcia przy burcie, na szczęście nie wypadł nam aparat. 🙂

W oczy rzuca nam się błękitna laguna, wygląda to naprawdę nieźle, przesiadamy się i jedziemy dalej autokarem(z wielkim napisem Kangaroo island).

Kierowca pochodzi z tej wyspy, także zna wyspę wzdłuż i wszerz. Opowiada dalej. Dojeżdżamy do Sealbay Conservation Park – obserwatorium i parku słoni morskich. Pani, pasjonatka tych stworzeń przekazuje nam Rules&Regulations w stylu nie można się zbliżać do zwierząt, być głośno itd. Ok, idziemy na plaże, ustawiamy się ok 10m od słoni morskich i robimy zdjęcia.

Słonie morskie są bardzo leniwe, jak się poruszą, to przez następne 3 minuty leżą bez ruchu. Są podobne do fok. Pani przewodnik mówiła też, że to dzikie zwierzęta i mogą być agresywne, akurat jeden słoń morski zablokował nam odwrót z plaży.

Ale nie martwimy się, przy ich przyspieszeniu wszyscy spokojnie uciekną! Stoimy jeszcze chwilę na plaży i wracamy do autokaru. Kolejny punkt wycieczki to zakręcone formacje skalne – ‚Remarkable Rocks’. Takie są w istocie.

Dalej udajemy się na obiad, nic specjalnego, ale poznajemy innych uczestników wycieczki m.in z UK i USA.

Po obiedzie autokar zawozi nas do parku koali. Koale są bardzo wysoko na eukaliptusach. Idziemy dalej, da się dostrzec koalę z bliska.

Ma wyraz twarzy ‚piłem całą noc, dlaczego mnie budzisz?’ :D. Są bardzo sympatyczne. Co innego drop bears! To takie koale, które mają ostre zęby i atakują z drzew, mogą nawet zabić człowieka! trzeba na nie uważać. Wracając do koali są miłe w dotyku i śmiesznie chodzą po płaskiej powierzchni, bo mają długie ręce. Jedziemy dalej, najbardziej znana trasą na Kangaroo Island z ciągłymi pagórkami.

W ogóle Kangaroo Island to 3 wyspa pod względem wielkości należąca do Australii, po Tasmanii i Melville. Panuje tam bardzo specyficzny mikroklimat, jest unikalna fauna i flora. Do tego stopnia specyficzny, że na Kangaroo Island żyją hiper-unikalne pszczoły. To oznacza w praktyce absolutny zakaz wwożenia na wyspę pszczół, miodu i innych produktów pochodzenia pszczelego. Przypomina o tym setka znaków, przed, w drodze i na wyspie. Jedziemy na czubek wyspy do Flinders Chase National Park, zobaczyć latarnię i ciekawą formację skalną ‚Admirals Arch’.

Wygląda super, za to wieje jak w kieleckim. Robimy kolejne zdjęcia.

Stajemy też przy ładnej zatoczce.

Na koniec kierowca opowiada anegdotę o teściowej, że niby jego teściową ugryzł wąż, dzwonią po pomoc, a tam się pytają, czy teściowa nie żyje? Na to kierowca odpowiada: „nie, ale wąż zdechł”. 😀 Oczywiście musiałem go dopytać o szczegóły i się okazało, że tego węża zatłukli widłami, podobno…;). Wracamy na nasz statek i płyniemy do Cape Jervis. Drogę umila nam Jim Beam.

DSC00297

Autorakem ok, 23:30 wracamy do Adelajdy, to był długi, ale ciekawy dzień.

PS. Dobra żartowałem z tymi drop bears, to taki australijski mit dla turystów! 😉

Adelajda, winnice i Jacob’s Creek

Po całym dniu w 2 samolotach i na lotnisku w Melbourne wreszcie jesteśmy na miejscu tego dnia – w Adelajdzie. Jest ok. 20, ciemno, idziemy po zamówionego wcześniej rentcara. Prawie nowy przebieg 15k km, biały Hyundai I20, automat w benzynie już na nas czeka. Wszystko fajnie, tylko jest jeden problem, w Australii jeździ się po lewej stronie!!! 😀

Myślałem o tym tego dnia od rana, czy dam radę, jak to będzie, w którą stronę mam jechać na rondzie itp. itd. Faktycznie było koszmarnie na początku, pierwsze rondo, po 200m, ale nic jedziemy. Udało się dojechać do hotelu, uff, dzień zakończony sukcesem! Idziemy do baru Rat&Parrot – następnego dnia okazało się, że jest tam sporo papug, a moja druga połówka słyszała też szczury! 😀 Zagadka rozwiązana.

W barze pijemy po piwie albo 2 i oglądamy jak emeryci z Adelajdy grają w jednorękiego bandytę, bo było tam takie małe kasyno. Rano idziemy na spacer po okolicy, szerokie drogi, trochę to przypomina USA, bierzemy kanapki na ciepło, wracamy i naszym oczom ukazuje się Liquor store. W Australii nie można kupić alkoholu gdziekolwiek, jest w barach fakt, ale sklepy znaleźć jest ciężko, chyba, że się specjalnie ich szuka. Robimy większe zakupy i jedziemy w trasę. Za dnia jazda pod prąd jest nieco łatwiejsza, ale nadal jazda pod prąd, po mieście to jakaś masakra! 😀 Po 2h dojeżdżamy szczęśliwie do Lyndoch Hill, gdzie mieliśmy kolejny nocleg. Hotel Lyndoch Hill, położony na wzgórzu otoczonym ogrodem róż.

Wrzucamy rzeczy i idziemy zwiedzać ten winiarski rejon! Najpierw poznajemy rudego psa, Wine-doga, który pilnuje winnic i idziemy do najbliższej winnicy.

Szybka degustacja i ruszamy dalej bo musimy dotrzeć do Jacob’s Creek Center! Droga przez winnice jest niezwykle przyjemna, krajobrazy iście sielankowe. Po zdrodze mijamy Australijczyków robiących Barbecue, b.popularne w Australii.

Niestety, musimy przyspieszyć kroku, bo to centrum zamykali o 15tej, a mieliśmy do przejścia 12km. Udało się zdążyć, chodzimy chwilkę po terenie Jacob’s Creek, oglądamy winnice, czytamy historię, aby w końcu stanąć przy barze i już na spokojnie zdegustować win Jacob’s Creek.

Na początek białe, musujące, potem białe wytrawne i czerwone o coraz mocniejszym smaku. Degustcja wina w takim miejscu, to prawdziwa przyjemność, nie mam słów. Siedzimy jeszczę jakiś czas na dworze i patrzymy na winnicę, które rozpościerają się jak okiem sięgnąć. Robimy zakupy i wraz z kilkoma flaszkami wracamy 12km do domu. Po drodze chcemy jeszcze coś zjeść. Idziemy, idziemy, a tu nagle zatrzymuje się Australijka, która jechała w drugą stronę i mówi, że nas chętnie podwiezie. Miło z jej strony, podwiozła nas w inna stronę niż jechała z 10km i powiedziała, gdzie najlepiej iść na obiad/kolację. Trafiamy do The Lord Lyndoch, co jest absolutnie strzałem w dziesiątkę. Jem pysznego steka z frytkami w sosie z miejscowego wina, a moja druga połówka fish&chips. Jest świetnie. To miejsce tak nam się spodobało, że wróciliśmy też tam na śniadanie. Zjedliśmy po jednym full australian breakfest, co w porównaiu do italian breakfest jest jak monster truck do malucha! Śniadanie było ogromne i pyszne, m.in jajka po benedyktyńsku.

Po tym posiłku, wyruszamy w dalszą trasę, a właściwie wracamy do Adelajdy. Ok. 14 dojeżdżamy do moteliku prowadzonego przez Azjatów, zostawiamy naszego low-ridera, zakłądamy klapki i idziemy na tramwaj, który nas dowiezie do plaży Glenelg Beach w Adelajdzie! Jesteśmy na plaży, kąpiemy się w oceanie, co prawda lato tu już minęło, ale woda jest nadal ciepła. Leżymy na plaży i odpoczywamy, ale nie za długo, wstajemy i idziemy na zachód wzdłuż plaży. Po drodze widzimy ślub Azjatów na plaży, luksusowe wille i nie pasujące do siebie domki i sporo Arabów. Jest świetna pogoda, gorąco, a my zwiedzamy Adelajdę od strony wybrzeża. Dochodzimy do rzeki Karrawirra Parri i idziemy w górę niej do centrum Adelajdy. Patrzę na mapę na tel. i się okazuje, że jeszcze daleko, a zaczęło się robić ciemno, dlatego też bierzemy autobus do centrum. W centrum Adelajdy kręcimy się po parku, przechodzimy obok jakiejś wystawy i powoli zaczynamy wracać do domu. Trafiamy do innej części centrum, a naszym oczom ukazuje się taka sytuacja, policjant interweniuje w sprawie jakiejś bójki, mijamy go, idziemy dalej, a tam pełno Aborygenów. Wrzeszczą, są pijani i wydają się być agresywni. Omijamy ich i idziemy na autobus. Szczęścliwie dojeżdżamy do moteliku prowazdzonego przez Azjatów i idziemy spać. Następnego dnia wstajemy wcześnie rano i jedziemy na wycieczkę na Wyspę Kangura!

Ayers Rock – Ziemia Aborygenów

Wystartowaliśmy z Brisbane o 7 rano, przesiadka w Sydney i lot do Ayers Rock. Airbus A320 i dalej jakiś mały. Lecimy, pusto, pomarańczowa ziemia, nic, niski busz, znowu nic i tak przez 3,5h.
Linie Virgin Australia wydają nam się lepsze od Jetstar. Lądujemy o 12 miejscowego czasu.

DSC08070

Jest 17.03.2016r., jest gorąco, ale nie tak jak to sobie wyobrażacie, jest bardzo gorąco, wręcz niemiłosiernie, to za mało, to jak sauna, z której nie można wyjść! 😀 Ok, można przyjechał autokar z naszego campingowego hotelu. Dojeżdżamy do naszego Ayers Rock – Outback Pioneer Lodge, fajne miejsce, bo chyba najtańsze tam. Ale zacznę od początku, Uluru/Ayers Rock resort to mikro lotnisko, mikro miasteczko i kilka hoteli zbudowanych pewnie po to, aby turyści mogli zobaczyć wielką pomarańczową Górę – Ayers Rock. Dodam, że generalnie w Australii jest bardzo drogo, a tutaj jest jeszcze drożej. Wchodzimy do naszego pokoju, był 4os. narazie byliśmy tylko w 2kę. Pierwsze 3h spędzamy w klimatyzowanym pokoju, bo na zewnątrz nie dajemy rady. Idziemy na lunch, ja biorę hotdoga z mięsa z krokodyla, moja druga połówka fish&chips.


Croc-dog, czyli hot dog z mięsa z krokodyla

Mięso z krokodyla jest białe i smakuje trochę jak biała kiełbasa, w sumie nic specjalnego. Wieczorem wreszcie możemy wyjść na dwór, jest chłodniej, przyjemnie, a w barze facet gra na gitarze i śpiewa coś w stylu folk. Następnego dnia rano o godz. 6:30 po ciemnku czekamy już na naszego Busa, który zawiezie nas pod Ayers Rock. Generalnie wycieczka polega na tym, że nas tam podwiezie i przywiezie, nie należy do tanich, ale nie ma zbytnio alternatywy. Po drodze kasują nas jeszcze po 25AUD za wjazd do Parku Narodowego, płacimy i ok. 7 jesteśmy ok 1km od Ayers Rock i czekamy na wschód słońca. Jeszcze dużo wcześniej w Polsce, jak planowałem tą wyprawę, przeczytałem, aby kupić sobie takie moskitiery na twarz, bo w Ayers Rock jest pełno małych muszek. To prawda, nie dają żyć, a te 2 kupione jeszcze w PL ochornne moskitiery na twarz okazały się niezbędne. Po 7 wschodzi słońce, widok jest nieziemski. Kolory kontrastują jak w filtrze w aparacie. Warto było tutaj przyjechać, z pewnością, jak marzyłem o Australii, to zawsze chciałem tu przyjechać! To taki symbol tej pomarańczowej ziemi, tego kraju i jego rdzennych pokrzywdzonych mieszkańców -Aborygenów. Napiszę trochę o Aborygenach, choć to temat rzeka. Zaczinjmy od historii, schemat był podobny jak z Indianami w USA, czyli wybijają miejscowych, z populacji z 1800r. zostało w 2016r. 2%, pozostałych rozpijają…Na murach często są napisy „stolen land”, a radiu była dyskusja „Australia was discovered or invaded ?”…Obecnie Aborygeni to margines społeczny, nikt nie zatrudni Aborygena, bo „pije”, „kradnie” i przez to nie ma pracy i kółko się zamyka. Ich sutuacja trochę się zmienia, od jakiegoś czasu odzyskują dawne ziemie (dla Aborygenów ziemia to wszystko, są bardzo związani z ziemią, wręcz w sposób duchowy), mają darmową edukację, czy służbę zdrowia. Oni jednak wolą żyć tak jak żyli, czyli w buszy na swojej ziemi i z nią. Nie potrafią się do końca przystosować do otaczającej ich cywilizacji. Ich położenie jest beznadziejne, ale są sygnały, że coś się zaczyna zmieniać. W Ayers Rock pierwszy raz zobaczyliśmy na żywo Aborygenów, w tkaim niby supermarkecie była cała rodzina, szczerze powiedziawszay wyglądali strasznie, mieli taki rozbiegany, dziki wzrok, oczywiście ciemną karnację, dzieci były troche brudne i bose. To oceniając z mojego punktu widzenia, a z ich ? Możliwe, że czują się jak np. Tybetańczycy, Indianie… Czemu ktoś każe im żyć tak jak w Europie/USA ? To cięzki temat na dłuższą dyskusję. Wracając do Ayers Rock, busik podwiózł nas pod Górę na wschód i potem ją objechał, aby wysadzić nas na parkingu tuż obok Góry. Naszym oczom ukazał się wydeptany szlak na szczyt, chińska wycieczka popędziła na górę. Aborygeni proszą, aby uszanować to, że dla nich to święta Góra i nie wchodzić na nią. W zamian za to polecają, aby ją obejść do okoła. Tak też uczyniliśmy.


Spotykam pierwszy znak uwaga kangur, zadowolony pozuje do zdjęcia 🙂

Idziemy do okoła Góry, która z każdej strony wygląda inaczej. Formacje skalne tworzą różne postacie/twory.


Stopa małego Aborygena, chodzą boso

Może to przez to, że jest naprawdę gorąco, a jest dopiero 8 rano…Do okoła jest ok 12km, obeszliśmy ją w 3h, robiąc częste przerwy na wodę i zdjęcia. Siadamy w cieniu i patrzę na mapę. Zaraz zaraz, jeśli pójdziemy „Snakes Path” , to dotrzemy do centrum Aborygenów, skąd też może nas odebrać busik. Idziemy najpierw ścieżką, potem obok jakiegoś mokradła, potem jest już tylko buszi żadnej ścieżki…Nagle naszym oczom ukazują się gniazda, do tej pory myślę, że węży. 😉 Odwaracamy się i biegniemy do punktu wyjścia! Uff, udało się, bus zabiera nas na camping hotel. Leżymy na łóżku i nagle…do naszego domku 4os. dokwaterowali nam francuskich emerytów. Wiadomo, był 4osobowy. Okazuje się, że angielski znają słabo, za to ja znam francuski i dogadujemy się, że zawiozą nas jeszcze tego samego dnia nz zachód słońca, bo mają auto. Jedziemy najpierw do centrum Aborygenów, takiego interaktywnego muzeum, a następnie na zachód. Zachód był już mniej uroczy, niż wschód. Wracamy na camping, idziemy na basen(to był średni pomysł, bo były tam jakieś pchły czy coś i nas pogryzło), lampka francuskiego wina i spać. W nocy była burza, teraz już czerwona ziemia jest na całym kempingu. Pakujemy się i czekamy na nasz autobus na lotnisko, aby kontynuować przygodę. Wylatujemy z Ayers Rock, przesiadka w Melbourne i lecimy do Adelajdy! Ciąg dalszy w Adelajda, winnice i Jacob’s Creek.

Brisbane, Queensland the Sunshine State!

Wylądowaliśmy w Brisbane ok. 10 rano, zyskaliśmy 1 h lecąc z Sydney. Samolot Airbus A320, linie Jetstar, linie średnie, do jedzenia nic nie było. 😉

Bierzemy pociąg do Brisbane w obie strony, a Australii wszystko jest mega drogie, ale ten pociąg to przesada, no nic, nie mamy wyjścia, płacę i jedziemy. Ok. 12 jesteśmy pod naszym hostelem Base Brisbane Central. Hostel niby może być, tzn. jest tani, ale…Załatwiam sprawy w recepcji, a babka mi daje do podpisu regulamin, że nie można pić alkoholu w środku ? Słucham??? Fakt, jest tam dużo młodzieży, ale bez przesady. Pytam się czemu, ( why ? ;), to Pani odpowiada tylko, żebym na to uważał. Ok, wrzucamy plecaki do przechowalni i idziemy na spacer. W Brisbane jest gorąco, miasto jest b.czyste, architektura ciekawa, czasami do przesady, kościoły mieszają się z drapaczami chmur. Brisbane w porównaniu do Adelajdy, Melbourne, Sydney i Canberry, jest najczystsze. Mógłbym tu pomieszkać jakiś czas. 🙂

Wracamy do hostelu, wrzucamy bagaże i idziemy na obiad. Polecili nam Guilty Rock, to taki w miarę tani bar, gdzie można zjeść Burgera z frytkami, napić się piwa i obejrzeć mecz futbolu australijskiego. Tak też zrobiliśmy. Swoją drogą polecam burger Jack the Ripper – Chilli Beef i knajpę: http://www.guiltyrogue.com.au/. Zamawiam drugie piwo i pytam się miłej Pani w blond afro, które piwo jest najlepsze, roześmiała się, ja naprawdę chciałem wiedzieć które, nic, musiałem sprawdzić po kolei, to był dopiero drugi dzień w Australii.


OP

Po obiedzie udaliśmy się na basen nad rzeką Brisbane, z tym, że to nie zwykły basen, to basen laguna z widokiem na centrum Brisbane.Czując nadal Jetlag leżeliśmy tam cały dzień i odpoczywaliśmy.

Z tego, co się zorientowałem można tam np. zobaczyć jeszcze ZOO, pojechać na Gold Coast albo Sunshine Coast. Niestety mieliśmy w Brisbane tylko 1 dzień. Po powrocie do hotelu okazało się, że młodzież, mimo, że zabraniano im pić alkoholu była aktywna i rozmawiała przez całą noc na korytarzach. Noc i tam była bardzo krótka, o 4:40 czekaliśmy już na nasz pociąg na lotnisko. Brisbane zapamiętaliśmy jako najczystsze i najbardziej słoneczne miasto, z tych, które odwiedziliśmy (w porównaniu do Adelajdy, Melbourne, Sydney i Canberry), myślę, że fajnie było by tam pomieszkać jakiś czas. 🙂

Odlatujemy. Pracownik obsługi naziemnej mówi nam o Ayers Rock: „uuuu there’s hot!”. Jasne, na pewno nie jest aż tak gorąco ;).

Ciąg dalszy w Ayers Rock – Ziemi Aborygenów.